Ciekaw jestem, co czuł pomywacz i kelner londyńskich barów niższego sortu Muniek Staszczyk, wracając w te strony jako gwiazdor rocka. Facet, który w miesiąc przepuszcza kasę, jaką wcześniej uciułał w tym mieście przez prawie cały rok. Ten sepleniący Muniek, który nagrywa płytę w najprawdziwszym londyńskim z angielskim producentem, chociaż nie jest Edytą Górniak ani Anitą Lipnicką.
Lotnisko Heathrow w porównaniu z naszym Okęciem sprawia wrażenie międzyplanetarnej stacji przesiadkowej z jakichś Gwiezdnych wojen. Metro, którym trzeba przejechać Londyn na wskroś - jak z amerykańskiego filmu. Londyńskie przedmieście dokładnie takie, jak w reportażu o Beatlesach: szeregowe domki z cegły, piętrowe autobusy, starodwane czarne taksówki, brakuje tylko policjantów w wysokich czapkach. No i te cholerne samochody, które wyjeżdżają zawsze z tej strony, z której się ich nie spodziewasz - nawet kiedy wydaje ci się, że już opanowałeś prawidła ruchu lewostronnego.
Na tym przedmieściu trzeba znaleźć zapyziałe nieco podwórko przy farbycznej ulicy Benwell Street. W budynku z zewnątrz przypominającym kotłownię mieszczą się Protocol Studios. Przed budynkiem przyczepa z polskim napisem "Wynajem", na warszawskich numerach. Od razu robi się raźniej.
TERAZ TILAVIK NAGRYWA
Maćka pamiętam sprzed lat. Miał wtedy nie więcej niż dwadzieścia lat i zapowiadał się na niezłego dziennikarza muzycznego. Szczupły chłopak z błyskiem w oku. Grał też na gitarze i w końcu został gitarzystą topowego zespołu; wtedy się już nie znaliśmy. Przez te wszystkie lata zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego dostał pseudonim Magilla.
Magilla wita mnie w studiu - wielki jak goryl, brodaty jak bojar, zmieniony nie do poznania. Dusi się tu najwyraźniej, po dwóch mrocznych pokoikach studia chodzi jak w klatce. Z tej nadaktywności przejmuje sterowanie nagraniem - ustala szczegóły z producentem, godzinami przekonuje perkusistę Jarka Polaka, żeby zrezygnować z nagrywania odhumanizowanych bębnów w SOS-ska za pomocą urządzenia zwanego ProTools. Zajęłoby to cały dzień, a przecież czas jest tu wyliczony. I to w funtach, a nie w złotówkach.
Przez całe trzy dni wbijali mi tę matematykę do głowy: Przy nagrywaniu Al Capone mieli na 18 piosenek (jedna nie weszła na płytę) 210 godzin studia. Tu mają 270 godzin na 11 piosenek, ale "gość płacze, że to za mało". Ten "gość to angielski producent Neil Simons - utalentowany 30-latek, o wyglądzie maturzysty. A płacze, bo tu nawet debiutujące zespoły, takie "niskobudżetowe", nagrywają dwa razy dłużej. Wszystko można wtedy dopieścić.
Anglia to nie jest tani kraj - za studio, realizatora, producenta i mastering Pomaton płaci w przeliczeniu 65 tys. zł, o jedną trzecią więcej niż wyszłoby w Warszawie. Zespół płaci za wynajęcie czteropokojowego mieszkania (6 tys. zł za trzy tygodnie) i diabelnie drogie utrzymanie (np. całodzienny bilet na metro i autobus kosztuje połowę tego, co bilet miesięczny w Warszawie - 24 zł). Każdy z muzyków musiał wyłożyć na te przyjemność przynajmniej około 10 tys. zł.
Po co więc pojechali do Londynu? Tłumaczą to tak: chcieli nagrać płytę w Anglii, "u źródeł rock n rolla". Próbowali zdobyć wejściówki na koncerty. Koncertów było za dużo, a wejściówek za mało. Ale można się otrzeć o wielkich muzycznego świata. Ja otarłem się o Beatlesów, kupując w specjalnym "Beatles Shopie" pamiątkowy znaczek czwórki z Liverpoolu. - Dla nich Beatlesi to tak jak Matka Boska w Częśtochowie skwitował to Muniek.
Przyjechali do Londynu, bo chcieli nagrać płytę w zachodnim studiu - nagrywali tu Blur, Matt Bianco (tu nagrali złotą płytę), Pulp i Suede. Na koncert tego ostatniego zespołu połowa T.Love u wyrywa się w trakcie nagrywania, a tu proszę - mogą pracować w tym samym studiu, co oni. A któregoś dnia do studia przyszli muzycy Placebo, bo chcieli tu nagrać singla... ale studio było zajęte. Muniek rehocze: - Przyszło Placebo, kurwa, i nie wejdzie do studia, bo teraz T.Lovik nagrywa.
Dalej: technika i nie tylko. W Protocol Studios jest osobny stół do miksowania - taki jak najlepsze w Polsce stół w radiowym S-4. Ale lepszy stół do nagrywania, stary, który ma jeszcze wzmacniacze lampowe. A jak mówi basista Nazim: "takie brzmienie nie trudno zepsuć".
Są też trzy pomieszczenia do nagrywania bębnów, każde o innym charakterze. Pierwsze zwykłe, w którym nagrywa się "bębny mainstreamowe". Drugie - małe, wyciszone i wytłumione. Ostatnie - z ceglanym sufitem, w którym z grania powstaje hałas. Chłopakom tak się to podobało, że nagrali tu prawie połowę numerów.
Nastęny powód to producent. Pracowali już z mistrzem Polski Leszkiem Kamińskim - wychwalają jako zalety: wychwyci każdy błąd, potrafi dyrygować, zagrać na fortepianie a vista (czyli z nut, które pierwszy raz widzi na oczy), nawet zna się na fizyce (a ściślej: akustyce). Czym różni się od niego Neil Simons?
- To, że u Neila ma być równo zagrane, to nie ma dwóch zdań. Pod tym względem jest jak Leszek - opowiada Polak, szczęśliwy, bo po sześciu dniach właśnie skończył nagrywać swoje partie. - Ale nawet jak wszystko jest równo, potrafi powiedzieć: "zmień to". Zwraca uwagę na drive, czy to buja.
Magilla twierdzi nawet, że można do Neila powiedzieć, że chce się mieć werbel jak toczące się kule - i on zrozumie. Bo wyczuwa emocje.
toczące się kule - i on zrozumie. Bo wyczu- Neil jest skromnym człowiekiem. Podchwytuje czyjąś opinię o małym słowniku polsko-angielskim: "może nie najlepszy, ale prawdopodobnie najtańszy". -To samo można powiedzieć o mnie. Może nie najlepszy, ale prawdopodobnie najtańszy - żartuje. A potem już na poważnie mówi o tym, jak chciałby zaznaczyć swoją obecność na płycie: Nic nie musi być lepiej, wystarczy mi, że będzie inaczej. Że będę mógł zaznaczyć swój wpływ, angielskie podejście do muzyki. I wreszcie ostatni powód przyjazdu do Anglii: chłopaki chcieli skupić się na wspólnej pracy. Muniek: - W Polsce kończymy pracę i każdy spada do siebie do domu. Tu chcieliśmy posiedzieć razem.
BALANGA W STUDIU
Kiedy samolot znad słonecznej Europy wbijał się w brytyjskie "zachmurzenie duże", wyobrażałem sobie te wieczorne balangi. Pijatyki z demolką, stada fanek i ducha nieustannego happeningu. Nic z tego.
Pewnego sierpniowego wieczoru muzycy dojechali do wynajętego wcześniej mieszkania na londyńskim przedmieściu, od razu włączyli boom-boxa i słuchali muzyki do trzeciej rano. Wtedy zszedł do nich są iad z góry, starszy angielski dżentelmen. Zaczął ich opieprzać, ale jak się dowiedział, że chłopaki są z Polski, zebrało mu się na wspomnienia. - Brat służył u generała Maczka - mówił. A i on sam pamięta, że Polacy są bardzo sympatyczni i przede wszystkim mają dużo szacunku dla starszych ludzi.
Chłopaki ściszyli muzykę. I potem już cały czas pilnowali, żeby nie nastawiać jej zbyt głośno.
Londyńskie mieszkanko - narzekali przez caiy czas - nie było przesadnie luksusowe. Jak przyjechali, to musieli zawalczyć z właścicielem, polonusem na emigracji, żeby każdy miał szklankę, żeby w prysznicu była ciepła woda.
- Ale to nic. Najgorzej było, jak pojechaliśmy do Ameryki - wspomina Magilla. - To było takie miejsce, gdzie w latach 80. jeździły polskie gwiazdy i "osiągały sukces w Nowym Jorku". A wiesz, co to za hipokryzja?! Pojechaliśmy tam dziesięć lat po nich i okazało się, że to wcale nie Nowy Jork, tylko jakaś mieścina pod New Jersey, które ma tam status podobny do naszego Wąchocka. Lokal był w czarnej dzielnicy, a Ameryka to nie Anglia, tam nie ma miłych Murzynów. Syf, karaluchy, wszystko porozwalane albo się lepiło. Naprawdę nie dało się wytrzymać, chociaż my jesteśmy normalnymi gośćmi, a nie jakimiś stukniętymi gwiazdami. Powiedzieliśmy facetowi, że musi to posprzątać, dokupić parę rzeczy. W końcu to zrobił, ale caty czas się dziwił, że przecież było tu już tyle zespołów z Polski i nikomu to nie przeszkadzało.
W Londynie na balangi nie było specjalnie miejsca. Czasu również. O której wczoraj skończyliście? - Wcześnie, o dwunastej - odpowiada Magilla. A rano śniadanie i do studia.
Za to przy pracy - pełnia rock n rolla. Na stoliku jedna puszka piwa. Ktoś ją opróżnia ale żadnego ochlajstwa nie ma. Wtedy fachowcy biorą ją w swoje ręce, umiejętnie zgniatają, dziurawią i zaczyna się rytualne palenie haszyszu. Ktoś robi skręta z marihuany. Ktoś nagrywa swoją partię na instrumencie Tak mija dzień.
W warszawskim S-4 nie można zapalić nawet papierosa. Tam, gdzie jest wysokiej jakości sprzęt, nie może być dymu. Nawiasem mówiąc, w pubach jest odwrotnie. W Londynie nie ma mowy, żeby zapalić skręta. W Polsce nikt na to nie zwraca uwagi, Neil z tego powodu nie mógł wyjść z podziwu dla naszego kraju. Chłopaki z T.Love nie wstydzą się używek, ale nie chcą ich propagować. - Dzieciaki są głupie, łapią wszystko, co im się podsuwa - mówi krótko Muniek.
A drugi tłumaczy: - Ja zacząłem palić jako świadomy człowiek, jak miałem 25 lat. To moja decyzja. A młodzież 15- czy 16-letnia podchwytuje takie rzeczy bez zastanowienia. Jest teraz taka tendencja do paczkowania wytworów popkultury. Uważa- się, że muzyce rockowej, hip hopowi albo techno są przypisane określone zestawy ciuchów, narkotyków. Popkulturę się dziś sprzedaje w takich pakietach - muzyka, kino, używki. To bez sensu.
Wieczorem chłopaki są już nieźle nakręceni. Pękają ze śmiechu, dostają głupawki, wymyśląją teledysk, w którym Magilla będzie rodzić dziecko, szykują się na zaćmienie Słońca i przewidują, że w kulminacyjnym momencie pojawi się na zaciemnionej tarczy napis "Zaćmienie sponsorowane przez Pepsi Colę". Przy tej okazji kolejny raz wspominają, jak Muniek, kiedy dowiedział się o zaćmieniu, zapytał, czy odbędzie się ono w dzień, czy w nocy. I kolejny raz ryczymy ze śmiechu. Wspólny powrót do domu tym wesołym samochodem mógłbym porównać tylko do kolejki górskiej w paryskim Disneylandzie. Tam też pogodziłem się ze śmiercią.
JAK MUNIEK ZOSTAŁ KELNEREM
W Londynie trudno czuć się swojsko. Jak poprosisz o herbatę i nie zaznaczysz, że ma być bez mleka, to dadzą ci bawarkę. Jak wchodzisz do autobusu i z obcym akcentem prosisz o bilet, to bywa, że kierowca zaczyna celowo bełkotać, jakby miał w ustach nie sławne "angielskie kluski", ale całą porcję włoskiego spaghetti. Jak podchodzisz do przejścia przez jezdnię, to musisz rozglądać się w obie strony po dziesięć razy, bo za cholerę nie zrozumiesz, co robią samochody skręcające w lewo, w prawo. A już zupełnie nie do pojęcia jest rondo, po którym jeździ się zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Swojsko czuł się tu chyba tylko Muniek. bo dokładnie przed dziesięciu laty przepracował tu parę miesięcy w niższym sektorze lokalnej gastronomii. Przyjechał do Londynu na wiosnę 1989 roku, kiedy jego droga muzyczna rozeszła się z drogą Andrzeja Zeńczewskiego, współzałożyciela T.Love. Zespól był w rozsypce, syn w drodze, a Muniek miał 400 dolarów długu, którego przez dłuższy czas nie mógł spłacić. Średnia pensja nie wynosiła wtedy 300 dolarów, jak dziś, tylko 30. Muniek odniósł wtedy w Anglii sukces finansowy. Spłacił dług i przywiózł kolorowy telewizor oraz miniwieżę.
wieżę. - Przyjechaliśmy z kolegą z liceum za zaproszenie jego siostry, która wyjechała wcześniej do Londynu - wspomina Muniek. - Zwaliliśmy się do niej z tym kolegą i realia okazały się twarde: dostaliśmy tydzień na znalezienie mieszkania. Ale to dobrze; byłem wtedy lokalnym gwiazdorkiem krajowego postpunka, nie pracowałem ciężko na chleb. A tu rozpocząłem karierę od pomywacza.
Trafił do knajpy na Soho (teraz poszedł ją obejrzeć, ale zamienili ją na biuro podróży). Wieczorem wynosił z kolegą śmieci, a wtedy z pobliskiego peep-show wychodził właściciel, Polak, wkładał ręce do kieszeni i mówił: "No i co chłopaki, musicie tu zapierdalać w tym syfie. A ja, widzicie, jak żyję". Za to dla miejscowych kloszardów Muniek był nie lada gość. W odpadkach były całkiem spore kawałki pizzy i Muniek nie wrzucał tego do kubła, tylko pozwalał im, żeby sobie wzięli. Mieszkali we dwóch w małym pokoiku wynajmowanym ud polskiego weterana, który "chciał pomagać takim gnojkom jak my". Sąsiedzi brali ich za gejów, ale nikogo to nie bulwersowało.
A Muniek awansował. Ktoś załatwił mu pracę w otwartej właśnie knajpie Billa Wymana (basisty Rolling Stones) - "Sticky Fingers". Miejsce było strasznie szpanerskie i drogie. Raz przyszedł sam Queen z Freddiem Mercurym. Personel wystawiał głowy, żeby ich zobaczyć. Płacili też nieźle - 4,75 funta za godzinę. - Tylko, że trzeba było robić wszystko - mówi Muniek. - Kroić sałatki, zrobić frytki, rzucić mięso na grilla. To wymagało dużej podzielności uwagi. A ja się ciągle zacinałem w palce, krew się lała, zero higieny. Byłem taki beznadziejny, że po tygodniu mnie wylali. Ale uczciwie zapłacili za robotę. Szukał nowej pracy - znalazł knajpkę położoną nieopodal stadionu Arsenalu. Przychodzili kibice na piwo przed meczem. Po zwycięstwie wracali na wielką fetę. Bez ceregieli. Kelnerka, młoda niemiecka studentka, żaliła się szefowi, że traktują ją grubiańsko: klepią po tyłku i po chamsku wrzeszczą "piwo", zamiast kulturalnie złożyć zamówienie. Szef na to "Sorry, tu jest Anglia". Niemka długo nie wytrzymała. I tak Muniek został kelnerem.
Wtedy polubił angielskich kibiców. Kiedy szliśmy w stronę stadionu Arsenalu, nie wierzyłem, że wbrew mitowi są tak całkowicie pozbawieni agresji i właściwej polskim kibicom ksenofobii. Ale zobaczyłem to na własne oczy: wielotysięczny tłum uradowany zwycięstwem swojej drużyny 2:1 zajął wszystkie miejsca siedzące i stojące w pubach w promieniu kilometra. Na widok aparatu fotograficznego kibice reagowali z entuzjazmem i każdy chciał mieć zdjęcie z Muńkiem.
Muniek wspomina, jak poszedł do pubu na warszawskiej Agrykoli, koło stadionu Legii. Podeszło kilku łysych i mówią: "Kazik. pedale, postaw piwo". Muniek zaczął prostować, że nie jest Kazikiem. Do wyjaśniania swojej orientacji seksualnej nie doszedł, bo trzeba było uciekać, bo trzeba się było salwować ucieczką. Ale w 1989 roku w Londynie zatęsknił za tym folklorem. Jeszcze w Londynie napisał Warszawę ("Gdy patrzę w twe oczy stęsknione, jak moje to kocham to miasto, zmęczone jak ja..."). A potem dopisał dla kontrastu Dirty Streets of London.
AMBICJA ANTYIDOLA
Nowa płyta T.Love ma tytuł Antyidol. - Tak T.Love powinien grać - cieszył się Muniek już w czasie nagrywania piosenek. - Na tej płycie nie ma żadnych słów, których się wstydzę, tak jak na przykład Sarah z Pocisku miłości. Zaczyna się od potencjalnego hitu ze szlagwortem: "Słucham Lou Reeda płyty New York/ Kocham cię, jak nigdy dotąd/ Coś się zmieniło bez wątpienia/ Znów mamy sobie coś do powiedzenia". Najpoważniejszy jest tytułowy Antyidol: "Jeżeli nie wiesz co to faszyzm - zwołaj wiec/ Jeżeli nie wiesz co to wojna - idź na mecz/ Jeżeli nie wiesz co to snobizm - wciągaj proch/ Bogaty tata sfinansuje cale zło" i dalej "Ja jestem antypolicjantem, ja jestem antyfanatykiem, ja jestem antyprezydentem, ja jestem antyniewolnikiem". Coś jakby wykład umiarkowanego anarchizmu dla dorosłych. Cała płyta sprawia wrażenie kierowanej do dorosłych, jakby Muniek w końcu zdecydował się, że nie robi kabaretu i nie śpiewa dla małolatów. Przyznaje zresztą otwarcie: - Na tej płycie z T.Love spada - osłonka. Tu są prawdziwe teksty. I prawdziwa muzyka.
Muzycznie to T.Love mniej zakręcony, bliski brzmieniu Prymitywu. Choć parę lat minęło: gitary rzadziej bywają rockowym spychaczem, częściej świdrują, wyrzynają, jakby chłopaki chcieli na tych gitarach zagrać techno. Nie ma jednak radykalnej zmiany choć, rzeczywiście - tak jak Neil obiecał chłopakom jeszcze przed rozpoczęciem nagrań - mniej tu popu, a więcej rocka.
Jest na nowej płycie również kultowe nagranie polskiego punk rocka sprzed dwudziestu lat - Ambicja Deadlocka. Jak na polski punk rock przystało, piosenka (i w oryginale, i w wersji T.Love) to klasyczne reggae. - Jak na białasa to naprawdę nieźle - chwalił swoje nagranie basu Nazim. A potwierdzał to angielski pomocnik w studiu, sprężysty Murzyn w raperskiej czapeczce, wyraźnie się ożywiając w czasie nagrywania tego numeru.
Punk rock po dwudziestu latach. Muniek cieszy się, że przesłanie "Twoja ambicja zabija ciebie..." zyskało nowe znaczenie. Muniek wie już, czego nie wiedział wtedy lider Deadlocka Maciek Góralski, że nie śpiewa się "your ambition kill you" tylko "kills you".
Więc daj sobie Muniek spokój z tym "Ja nie gram, ja nie przegram, bo nie mam żadnej ambicji". Ty grasz i wygrywasz.
Wojciech Staszewski, "Gazeta Wyborcza".